Rozpowieść
Tej jesieni wyjechałem nad nieznane jezioro.
Wieczorem rozebrałem się do naga i popłynąłem na drugi brzeg.
Nie ma tam nic, nie powinno być, bo w takich wypadkach
zostawiam wyobraźnię razem z koszulką z żorżety i bermudami
do kolan na liściach zwiędłej, obdartej bez reszty ze mnie gałęzi ciała.
Podobno zawsze, gdy dopływałem do drugiego brzegu,
kochała się na nich para trawiastych duszków,
ale tym razem w trzech czwartych zamiarów złapała mnie burza
i to nie moja głowa była dla niej najwyżej położonym punktem.
Była nim myśl o tobie. Zwinięte pięści
dzikiej elektryczności uderzały dookoła
i każda próbowała dosięgnąć moich policzków,
aż wreszcie zawróciłem nie osiągnąwszy drugiej strony jeziora.
A ty czekałaś. A ty stałaś na brzegu z czarnym aparatem
i po raz pierwszy na twoich zdjęciach wyszedłem wyraźnie
- wyszedłem, aby już nigdy nie wrócić.
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz