Słoiki z lipą
Mijał jesienny wieczór, ale mijając pozostawał we mnie,
jak muzyka Vivaldiego rozbrzmiewała w krokach na parking
i słyszałem ją ciągle w samochodowych wycieraczkach ścierających
krople deszczu z szyby w drodze do domu,
a potem zawieszona nad szklanką ręka wisiała przez chwilę,
niczym batuta dyrygenta nad Filharmonią
i niewidocznymi z perspektywy słuchacza wieżowcami wokół niej,
chociaż dyrygent był krępym, malutkim człowieczkiem,
chyba najniższym z dyrygentów, jakiego były w stanie
dostrzec jeszcze moje oczy z ostatniego rzędu.
W takiej chwili człowiek szuka tego co właśnie minęło
na zewnątrz już tylko w sobie, nic dziwnego zatem, że zamyśliłem się
i z tej zamyśli wielkiej jak niedojrzały zamiar
przemieszany z deszczem i początkami kataru, zachciało mi się
mleka z lipowym miodem.
Wszystko niby było nadal na miejscu, bo i miód już po chwili
mienił się i rozmieniał w świetle nocnej lampki na drobne,
niby ten Vivaldi będący teraz pierwszym w tym roku
świerszczem w kominie materializował się z kłębów papierosowego dymu
strojąc sekcję skrzypiec do wielomiesięcznego koncertu,
i tylko ten pierwszy w tym roku słoik miodu
tu nie pasował tylko dlatego, bo lipa nijak nie chciała być słoikiem.
Próbowałem zapomnieć, że w szafce mam takich jeszcze kilkanaście,
ale po chwili widziałem je, jak żebrzą w kuchennej szafce,
by łyżeczka po łyżeczce też mogły spokojnie odejść,
tak jak ludzie odchodzą dzień po dniu.
Jesień Vivaldiego i mały dyrygent z Filharmonii
z pałeczką zawieszoną nad globem ziemskim,
preludium samochodowe ulicami w deszczu,
świerszcz w kominie, czekający aż przeciwlotnicze baterie
moich powiek przesłonią chmury snów, by zaatakować dźwiękami bębenki,
i tylko ten słoik, mający być pierwszym, zakłócał harmonię świata
na zewnątrz z moim światem wewnętrznym.
Nie, stanowczo nie chciałem zakończyć tego dnia rozdartym jak zahaczony
o gwóźdź wbity w niespodziewanym miejscu wieczorem.
Wróciłem do kuchni i otworzyłem szafkę, a potem jeden po drugim
wyrzucałem słoiki z sokiem malinowym przez okno.
Słyszałem, jak pękają, jak łączą się gwałtownie z deszczem
obmywającym chodniki i ulice. Ich słodka śmierć była szybsza
niż niedawna śmierć żony chorej na raka.
Rozbijane o asfalt i płyty chodnikowe dziękowały ostrym językiem szkła,
że nie dane im było umierać tygodniami łyżeczka po łyżeczce,
tylko szybko i bez sensu przepaść tam,
gdzie ludzie ciągle się go doszukują.
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz